Trochę chaotycznie napisałem, ale taka jeno była możliwość.
Cofnę się więc nieco do początku wyprawy.Może nie powinno się robić hec w takim miejscu, jak to,

w ulubionym przeze mnie Sarajevie, w miejscu do którego zawsze zaglądam, miejscu niesamowitego w XXw. pogromu bezbronnej ludności cywilnej, ale znalazłem takie coś na stadionie Kośevo:

Nie mogłem się oprzeć.
Później już bałkańskie smaczki:

I nasza droga do granicy:

Po przekroczeniu granicy szutry miały być nasze, lecz nie zawsze:

Choć nie wszyscy nam przeszkadzali na szlaku, albańskie świnki wręcz nas ignorowały:

Dalej dwudniowa wspólna jazda z czeskimi kolegami:

I nawrót w ślepym, górskim zaułku:

Góry widzieliście, więc zjeżdżamy do cywilizacji.
Dawniej w tym miejscu stał pomnik partyzantów, ale czasy „dekomunizacji” zrobiły swoje, więc teraz stoi tu fontanna:

Znak czasu - Albanki w „ludowych” strojach:

I w ludowych środkach lokomocji:

Pochodzili, pochodzili, to teraz nasze nadmorskie królestwo, oddane nam we władanie przez zaprzyjaźnionego właściciela plaży.

Cudowna noc pod gwiazdami, 20 m od szumiącego morza.
Kto by tam namioty rozbijał?? Na leżaczki i przy konsumpcji jedynie słusznego płynu zasypiamy, mając nad sobą gwiazdozbiory, a w zasięgu kilkudziesięciu kroków ciepłe morze.
Szybki skrót myślowy i jesteśmy na środkowowybrzeżnej lagunie, przenosimy się w czasy wczesnego Hodży, zatrzymane po dziś dzień.
Zaparkować?--> proszę bardzo:

Zagrać w siatkę? -->również można:

Coś na ząb, dyskoteka? -->jak najbardziej!

A jak się ewentualnie spłuczemy z kasy, to może telefon do mamusi, by coś dosłała?
No i tu mogą wystąpić problemy:

Ale za to mecze można było oglądnąć w nietypowej atmosferze:

Kończymy z etnografią i do miast, do XXI wieku!
Durres:

Zmieniająca się Tirana:

Obecny widok ulicy:

A to naprawdę nie są zaczątki parady równości:

I tym optymistycznym akcentem miałem zakończyć pobyt w Albanii, ale wymyśliłem bonus (bo to modne jest) – noc na dzikim półwyspie ze starożytnymi ruinami.
Tak widzi to satelita:
Ale to by było zbyt piękne.I tu nastąpi nudny opis przypadku szczególnego.Już w Tiranie, po dodaniu ostro gazu rozległo się złowrogie brzęczenie, metaliczne, niemiłe.
Parę prób – po przekroczeniu 2500 obr. –brzęczy.
Postój, maska w górę, gaz – brzęczy w turbinie. Tak, jakby poluzowała się jakaś śruba i między nią, a gniazdem była luźna podkładka i wprawiana w drgania brzęczała.
Oczywiście wersja podkładki była tylko psychologicznym oddaleniem myśli (której cytatu Wam oszczędzę

), że za chwilę turbo szlag trafi, a do domu ponad 1800 km

.
Jedziemy dalej, nie przekraczam 2300 obr i jest cisza.
Dymamy na półwysep, jak każda prawie piędź ziemi w tym rejonie, posiekana górami – góra-dół-prawo-lewo i tak przez następną godzinę.
Na którymś podjeździe słyszę odgłos turbiny: ziuuuaaauummm... i zgasła...
Z 3ki przechodzę na 1 kę, auto nie ciągnie, a w lusterkach widzę błękitny dymek.
Ooo, nie jest dobrze, ale dojeżdżamy.
Za 5 min nagle za nami ... zasłona dymna, dosłownie i silnik zaczyna terkotać.
Znów nie zacytuję tego, co pomyślałem – zarządzam natychmiastowy odwrót!
W końcu i tak wg. planu mieliśmy być dziś w Czarnogórze!
Bonus poczeka na sierpień. Jeśli coś się dzieje, to trza się pchać do Ulcinja, tam się bez problemu dogadam po serbsku/niemiecku, jakkolwiek i znam ludzi, którzy mi pomogą, a i myśl techniczna względem mojej maszyny jest ... no, na wyższym poziomie.
Zjeżdżamy, za nami kłęby dymu. Jadę na ledwo-gazie, żeby motor nie wydawał przerażających dźwięków.
Po 30tu km nagle widzę, że ciśnienie oleju spada z każdym kilometrem. Dym za nami wali nadal.
Pocieszam się myślą, że gdyby to był samolot, to za chwilę piźniemy w glebę i tyle naszego doczesnego, a tak, to za chwilę się zatrzymam i mam na szczęście 4 ltr oleju zabranego na wszelki wypadek z Polski.
Ten zapas 4 litrów ratuje nam 4 litery. Dolewam i dalej, byle do Czarnogóry!
Mamy jeszcze trochę, zmrok zapadł, po kolejnych 40tu km znów stop na stacji, dolewka, bo lampka ciśnienia mruga, bynajmniej nie filuternie, już wiem, że gubimy olej przez turbo.
Staram się tylko nie żyłować silnika, bo odgłosy jego przyprawiają mnie o dreszcze (bynajmniej nie rozkoszy), kobity dla rozluźnienia wysłane na spożycie napojów regeneracyjnych.
Na ryzyko gaszę silnik, niech przestygnie (choć wcale się nie grzeje, ale niech odpocznie), może odpali.
Dolewka oleju, wszystko, co mam, teraz tylko łut szczęścia.
Na stacji Albańczycy chcą mi nieba przychylić – jeżeli nie pomoc, to może razem się napijemy kawy, herbaty, piwa? Odczytują kolejne naklejki z wjazdów do Albanii – wybierają spożycie profesjonalne – na szczęście nie w ilości naklejek na aucie!
Bardzo są zainteresowani, dlaczego na Oplu jest naklejka Land Rovera – wyjaśniam, co i jak, są bardzo zadowoleni, że bratamy się z Landkami, bo dla nich Land Rover to kult, zresztą nie bezpodstawnie.
Ale wracajmy do rzeczywistości – jedziemy dalej – granica, i tu trzeba postać na wolnych obrotach, które zaczynają kuleć, a każda „przegazówka” to nieprawdopodobne kłęby dymu.
Granica ginie w obłokach naszego oleju, za nami wszyscy zamykają okna w autach i trzymają stosowny odstęp.
Pogranicznicy są jednak typowymi Bałkańczykami i rozumieją sytuację, nie wyklinają, bardziej współczują, co na wielu innych granicach łunijnych nie miałoby miejsca.
Odpalamy maszynę – granica ginie w kłębach dymu, słyszymy, nie widzimy, życzenia , żebyśmy tylko dojechali (już to widzę w wersji niemieckiej lub austriackiej, tfu), mamy 40 km.
Noc ciemna, polako, polako,(czyli powoli) jedziemy do mojego miejsca pomocy, ciśnienie leci w dół.
Na koniec prawe zakręty trzeba brać powolutku, by smok mógł zassać te resztki oleju, dopadamy przystani!!!!
Docieramy - mój znajomy Czarnogórzec od razu widzi , co się dzieje i gwarantuje jutrzejszą pomoc i wizytę u mechanika. Obejmuje mnie, klepiemy się po plerach, będzie dobrze, mówi, jakiś spokój mnie ogarnia.
Teraz tylko rozbić namioty i odreagować.
Wiedziałem, że tak ma być.
...Dzień następny – 6ta rano – w misce sucho, olej poszedł w świat, dostaję się do turbiny – zatarta, nie da rady obrócić.
No to wiem wszystko.
Sms do przyjaciela z potwierdzeniem stanu – Niezawodny Anguss potwierdza moje sugestie i doradza.
Reszta wyprawowiczek na plażę – smażyć się, a ja z właścicielem kempa do mechanika!
Auto od razu na kanał (nieoceniona pomoc mojego znajomego i moja znajomość serbskiego), gość zna silnik, za moimi i Angussa sugestiami odcina turbo, dosłownie, tylko szlifierka pomogła – flaki weg i w południe auto gotowe.
Boss wsiada do maszyny i mówi, że musi sprawdzić – dobrze – wraca, rzecze, że „motor radi dobro”, „super motor Isuzu”, „swe u redu”.
Olej zalany nowy, turbo wysiepane – wsiadam i ja i wieczór jedziemy na nocne zwiedzanie miasta, jak było w planie.
Auto ciągnie tak sobie, ale bez turbiny, cóż wymagać.
Mówił, że słabo będzie i do Polski będę parę dni wracał.
...POWRÓT:
No, to się zacznie...
Mam wizję 1500 km załadowanym autem dymać przez kilka górzystych krajów do Polski , bez turbiny... wizja paskudna, ale ufam Fronterce, która jeszcze nigdy nie wycięła mi żadnego numeru, więc może się zrehabilituje i dzielnie dowiezie nas do domu.
Dzielnie? – no to wracamy – przejazd przez pierwsze góry – co podjazd, to dwójeczka i 40 na godzinę, po 100 km coś mnie tknęło, żeby stanąć i sprawdzić pod maską.
A tam wszystko zlane olejem – dymy, jak spod Birkenau

.
Kuźwa, myślę , turbo odcięte, kanały zaślepione, a tu olej wali na kolektor , quo penis aqua turbo??
Jeszcze mi tu pożaru brakuje!!!
Czekamy, niech ostygnie , będę się babrał.
Mechanior nie zaślepił 1go otworu i olej docierał do wnętrza turbiny i rozpylało go elegancko po całej okolicy.
Siedzący obok w knajpie gość zaoferował pomoc i przytargał ze swojego Golfa cały warsztat.
Dywagujemy, w końcu wypalona fajka pokoju pozwala nam się porozumieć i wspólnie zatykamy, co ma być zatknięte.
Niby tak, ale zaglądam po przejeździe przez góry (temperatura ani drgnęła, sprawdza się moja idea zakładania w tamte rejony innego termostatu), dalej zasrane olejem, ale gość dał zwój folii aluminiowej, więc wycinam z niej krążki, zaślepiam wszystko, co widzę dziurawe, z tajnych zapasów wyciągam opaski i skręcam.
Wyglądam jak kierowca rumuńskiego tira

, po 5 godz. mam za sobą 300 km, co jeszcze mnie czeka? Upierdzielony myję się gdzie popadnie.
Reszta wykazuje zrozumienie i jest O.K.
Dalsza droga już bez emocji – wieczór dotarliśmy do Belgradu.
Wszystko się uszczelniło – dostało stosowną ilość szutru(tak), pyłu i spoko.
Następny dzień – luźny przejazd przez resztę Serbii (wybieram drogi przebiegające dolinami, żeby omijać góry) oraz przez równe, jak stół Węgry (po raz 1szy w życiu nie klnę w tym kraju na snujących się po szosie kierowców, jak śnięte muchy i na równinny, kukurydziano-słonecznikowy krajobraz. Tym razem dzięki wam, cipo ruhazy (to luźne tłumaczenie sklepu obuwniczego), za możliwość spokojnej jazdy (w porywach 85km/h).
Pozostała Słowacja – tu się już nie da oszukać. Tak czy owak – Alfred Nowak – czyli przejazdy przez góry. Jak długo się da – jadę dolinami, ale w końcu nadchodzi ten nieuchronny moment przedarcia się przez góry.
No i dwójeczka, 20km/h, 2000 obr. – wszystko na „dwa”.
Powolutku wspinamy się w góry, szybkość jak najbardziej sprzyjająca podziwianiu widoków, choć daleki jestem od tych odkrywczych klimatów. Patrzę na zegary – obrotomierz, temperatura, ciśnienie oleju, droga przede mną, obrotomierz, temperatura... i tak w kółko.
Jedziemy bocznymi drogami, żeby nie tworzyć zatoru na szlaku, dajemy miejsce tym, co za nami, migaczami i ręką daję znak, żeby wyprzedzali. Dodatkowo napis na tylnej szybie dumnie głosi, iż nasze turbo jest kaputt.
Bardzo miłe – niemal wszyscy kierowcy dziękują i pozdrawiają nas, wyprzedzając nasze bezturbinowe wozidlo, jak furę z gnojem.
Po czasie, który trwał w nieskończoność docieramy do polskiej granicy, nooo, to już jak w domu.
Teraz tylko „zakopianka”, bardziej rozluźniony myślę, co to będzie, gdy zatłoczona przyjmie nasze podjazdy na 2 biegu. Ale będzie dym!!!
No to zaczynamy walkę w Nowym Targu – o dziwo droga w kierunku Krakowa jest prawie pusta. Wbijamy na ostatni etap.
Na wszelki wypadek gaszę CB, żeby nie słyszeć tych ku..w, które będą miotać ci, co za nami pędzić będą 20km/h, a do konwersacji na tym poziomie się nie zniżę.
Na szczęście droga pusta – więc podbramkowych sytuacji nie ma, a auto nawet dzielnie wspina się ... na 3cim biegu. Łał, czyżby konie poczuły dom?
Cóż tu więcej pisać – po 15 godzinach docieramy do Krakowa.
Nie wiem, czy ucałować Fronterę, że jednak dowiozła nas do domu, czy dać jej niezłego kopa w oponę, że po raz pierwszy wycięła mi jakiś numer.
Ustalam, że całować nie będę, bo zapiaszczę sobie gębę, a poczciwe MT-ki, już nie produkowane, też niczemu nie winne, więc kopa nie zaliczą.
Podsumowując - pomimo tej awarii plan wyprawy nie został zaburzony i wszystko zostało zrealizowane, a auto przyjęło dzielnie pad turbiny.
Zawiodło mnie trochę po raz pierwszy, no, ale wszystko szczęśliwie się skończyło, wszystko prócz, cholera, dodatkowych kosztów i dodatkowych godzin pod autem, które mnie czekają przed II turą.
Skutkiem tego wszystkiego autko przeszło z oleju 5W40 „fully syntetic” na 15W40, co już mi zresztą radzono od pewnego czasu i po wymianie nie wzięło nic olejku.
No i w ten sposób jestem poszukiwaczem turbiny do swojego bolidu, ale o tym to już w stosownym wątku.
Na dziś dość.
Pozdro
BALKANDRIVER