Opowiem Wam pewną historię, która wydarzyła się jakiś czas temu...
Długo zastanawiałem się czy temat poruszać na forum ale doszedłem do wniosku, że jednak warto.
Choćby tylko dla tego, że muszę to z siebie wyrzucić.
Środek tygodnia godzina 19:30 dzwoni telefon.
Przedstawia się facet mówi, że jest klubowiczem z naszego forum. Upewnia się czy gada z RudeBoy-em.
Biedaczyna utopił auto w Podolanach pod Krakowem. Walczy już dłuższą chwilę ale nie da rady bez pomocy drugiego auta. Prosi o pomoc.
Ustalamy szybko, że potrzebny oprócz wyciągarki HiLift bo auto wisi belką na jakimś pniaku.
Pakuje szpeje do auta i jadę. Do Podolan jest ode mnie 50km w jedną stronę. O 20:30 jestem na miejscu witam się z dwoma gośćmi, którzy już radośnie krzyczą, że ich uratuję.
Sytuacja wygląda tak. Na błotnistej drodze z głębokimi koleinami pod sam jej koniec wisi Frota A long i kreci słodko 4 kołami. Pod autem pniak trzyma ją i nie da się zwyczajnie użyć wyciągarki bo coś by jebło.
No więc wskakujemy do błota prawie po kolana auto liftujemy do góry aby zeskoczyć z tegoż pniaka. Trwa to dość długo bo mój HiLift ma gorszy dzień - zacina się. Trochę to wszystko trwało bo jest już 21:10. Finalnie jeden bolec HL ścięty tak, że nie da się już auta podnosić wyżej ale tyle powinno starczyć i teraz tylko pozostaje auto przeciągnąć wyciągarką.
Rzecz w tym, że nie ma jak się zapiąć. Muszę przejechać przez szambo i w poprzek kilkunastu kolein aby przez zblocze zapiąć nieszczęśnika. No to jazda, trzeba się uwijać bo zaczyna padać deszcz. Udaje się ale po drodze niefart. Ściąga mi oponę z felgi. Moje auto stoi na flaku w koleinach ale nic to damy sobie radę. Najpierw zapinamy wyciągarkę i uwalniamy wklejoną ofiarę. Około 21:30 sukces - frota kolegi uwolniona z potrzasku. Deszcz leje na maksa.
Wyciągnięty kolega wyskakuje z auta szybko aby nie zmoknąć odpina linę od i rusza do przodu - znika w krzakach.
Ja sobie staje pod drzewkiem odpalam fajka i łapię moment wytchnienia przed zmianą koła.
Fajka wypalona gościa nie ma. Myślę sobie co jest, gdzież on pojechał. Zdejmuje zapas i zastawiam się jak w tym gnoju podnieść auto bez HL bo HL zepsuty.
Pod 10minutach postanawiam zadzwonić do niego. Nie odbiera. Dzwonie kilka razy to samo. Wtedy złapałem stresa... może pojechał i gdzieś się wpierdolił. Coś mu się stało. Albo wjebał się do głębokiej wody, która tu się zdarza, albo wjebał się do Raby... no bo przecież odebrał by...
Zamykam auto biorę latarkę i ruszam za nim na piechte. Około 10 minut marszu po śladach i już wiem, że wyjechał szczęśliwie na asfalt. Cały czas dzwonie - cisza. Wracam do auta z nadzieją, że objechał dookoła i czeka z drugiej strony. Choć było by to totalnie nie logiczne i bez sensu. Oczywiście moje auto stoi samotnie, nie ma nikogo - jest godzina 22:20.
Wtedy już nie miałem wątpliwości, że to ja mam problem.
Próbuje wyjechać na flaku - bez szans. Lejący deszcz sprawił, że moja frota stoi teraz w potoku błota. Przeciągam się kawałeczek i przystępuje do zmiany koła. Zwykłym seryjnym podnośnikiem po koszmarnej walce, podkładaniu kamieni przyniesionych z rzeki podnoszę auto i zmieniam koło. Mogę jechać do domu ale wcześniej muszę rozebrać się do majtek i podkoszulka bo aby podnieść auto czołgałem się w błocie. W mokrych majtach i podkoszulku i tak nie jest lepiej. Do domu wchodzę o godzinie 1:30 w nocy. Walę 3 piwa bo nie mogę się otrząsnąć
W offroad bawię się od 1999 roku. Jeździłem po różnych imprezach małych i dużych i przez te lata poznałem kupę niesamowitych ludzi z całej polski. Piękne były czasy kiedy każda mijająca terenówka pozdrawiała światełkami czy inaczej... To skończyło się już dawno bo i terenówki stały się powszechne. Na dużych imprezach naroiło się od ciśnieniowców i dawny klimat gdzieś zniknął. No ale cóż zmiany... a może to ja się zestarzałem i trochę zbyt sentymentalnie na to patrzę. Mimo to ale wciąż w tym środowisku było dużo fajnych ludzi, których warto było znać. Zawsze traktowałem każdego upapranego błotem jak kumpla.
Namiary na mnie są w różnych "off-roadowych Assistance" i nie ma miesiąca aby ktoś nie dzwonił do mnie z prośbą o pomoc bo wkleił. Nigdy nikomu nie odmawiam i zawsze robię to z uśmiecham i za uśmiech.
Jednak coś teraz we mnie pękło. Bo to co mnie spotkało tego wieczoru było dla mnie niewyobrażalne. Niby nic się nie stało, bo przecież koniec końców poradziłem sobie i wróciłem do domu to jednak od tego momentu moje podejście do ludzi ze środowiska nabrało ogromnego dystansu.
Powiedzcie mi kim trzeba być i jak nazwać kogoś takiego kto:
- prosi o pomoc w potrzebie
- ja poświęcam mu dobrych kilka godzin
- ja poświęcam mu paliwo - ponad 100km przejechane
- ja poświęcam mu mój sprzęt
- ja ten swój sprzęt w trakcie pomocy psuje
- koniec końców ja sam potrzebuje pomocy
- ten ktoś po uratowaniu odjeżdża bez słowa, bez mrugnięcia nawet okiem i oglądnięcia się wstecz. Odjeżdża ze świadomością, że zostawia mnie w pizdu w ulewie, z flakiem, bez podnośnika.
Ja mam kilka słów, które by tu pasowały... ciekawe jakie są Wasze pomysły.
Na koniec dodam, że ów kolega to opłacający składki "zielony" klubowicz i jest na forum już ponad rok. Nie pytajcie kto to dokładnie bo to nie o to idzie żeby tu jakiś sąd uskuteczniać.
Mam tylko nadzieję, że on sam to przeczyta i wywoła to w nim choć cień refleksji.... choć szczerze wątpię.
Jeżeli to czytasz kolego to zwracam się teraz do Ciebie.
Odjechałeś tak szybko, że nie zdążyłem powiedzieć tego co zwykłem mówić ludziom, którym pomagam w terenie: "nie ma za co stary". Tylko zastanawiam się czy koledze, z którym byłeś też tak było spieszno?
aaa... szekle z którą odjechałeś możesz zatrzymać kosztowała tylko 45zł.