
Kury wyjadające asfalt były hitem wyjazdu - potem okazało się, że ruiny zamków to też ich zasługą
Dzień 1
rana udało się wstać o oznaczonej porze, szybkie śniadanie i ruszamy a4 na wschód. Drogi ubywa - stajemy na stacji aby spotkać auto #3 . I teraz razem prawie do końca polskiej autostrady odbijamy na południe do przejścia w Krościenku. Na granicy zaskoczenie - pozytywne - kolejka króciutka ledwie parę samochodów.
Idzie dość sprawnie, chociaż stojący przed nami Lexus a w zasadzie jego właściciel z lekka nieogarnięty, wpierw nie odbiera paszportów, potem nie obija kontrolnego lystoka dodaje nam dodatkowe 15 minut. Rzeczywiście tym razem granicą poszła momentalnie.

Wjeżdżamy na Ukrainę drogi już znamy, więc nie ma zaskoczenia - chociaż chciałbym zobaczyć minę wspomnianego kierowcy Lexusa. Długo nie "pędzimy asfaltem" - odbijemy na północ i przez wieś dojeżdżamy prawie do granicy PL-UA. Polna droga prowadzi nas do lasu - ścieżką/wąską dróżka między drzewami zjeżdżamy w ostro dół.

Nagle stop głęboki jar prawie, żeby oba boki porysować - asekuracja na wyciągarce i wychylamy się z lasu wprost na przeciwko domu. Od razu zostajemy lokalna atrakcją.
Przez wieś do Dobromila gdzie 1. próba wypłaty kasy ale nieudana. Teraz w górę do klasztoru - ładnie widać, że remont przywraca świetność budynkom.
W planie zamek Herburtów - widać, że ktoś od czasu go szuka, bo jest drogowskaz - no przesadziłem mała tabliczka.
Dojazd do ruin mocno zarośniętą drogą aż wreszcie osiągamy dziedziniec porośnięty chaszczami.


Teraz jest czas na kawę i po krótkim odpoczynku wybieramy kierunek Chyrów, gdzie miał być pojezuicki ośrodek - coś jest, ale nie tego się spodziewałem. Zrobiło się późno, więc czym prędzej, jeśli to wykonalne na ukraińskich drogach, popędziliśmy do Truskawca. Hotel udało się odnaleźć - bez pośpiechu zbieramy się do wyjścia na miasto. Jest tu trochę starych willi pamiętających II RP, ale przeważa zabudowa nowsza jedne budynki ładniejsze drugie nie - to urok posowieckiego świata.

Smaczna kolacja ze stejkami z dzikiej świni do tego i wino i piwo i wódka - zrobiło się ciemno, więc czas do łóżka, bo jutro znów w drogę.
Dzień #2
Po śniadaniu hotelowym wracamy na ścieżkę objeżdżając Truskawiec dróżkami pomiędzy polami w stronę Stryja.
Wpierw wpadamy do płytkiego wyciągniecie za pomocą taśmy i ruszamy dalej. Niestety droga kończy na brzegu rzeki, której poziom nie pozwala po ostatnich opadach na przejazd, więc zawrotka i bokami do Stryja.
Stąd kolejno Halicz, Buczacz i Jazłowiec.

Buczacz:


Jazłowiec:
Potem dojazd do motelu, a tu w niedzielny wieczór impreza z tańcami może jakieś wesele albo urodziny - trudno powiedzieć. Ulokowaliśmy się w pokojach - "etażowa" na nasze dzień dobry pyta, czy Wojtek i ja to bliźniaki

. Grają dość głośno, więc sprawdzamy najbliższą okolicę i tu zaskoczenie w ogrodzie są małe domki, zaglądamy przez okno i o dziwo zamiast łóżek widzimy stół, ławy i nakrycia.

Łapiemy obsługę i zamawiamy kolację sało,sałatki i napoje wyskokowe.
Spędzamy miło czas i ze zaśnięciem nie było problemu mimo poziomu decybeli dobiegających z dołu.
Dzień #3
Tym razem śniadanie na podstawie karty oraz kawa i próba tankowania LPG bezskuteczna, bo gaz wyszedł. Dziś decydujemy się na skrócenie trasy, co w świetle późniejszych zdarzeń miało sens. Jak to było?
Chłodny poranek godzina parę minut po 9 jesteśmy na zamku w Skale Podolskiej

stąd drogami pomiędzy polami do Czarnokozncow - w zamku na wschodnim brzegu Zbrucza zjadamy 2. śniadanie i podziwiamy się wyjątkową panoramę. Zachwycająco!!!

Zegar bije, więc teraz czas leżący nieopodal zamek Kudryńce. Przygotowany wcześniej ślad prowadzi nas jak po sznurku aż do momentu gdy droga znika - po zatrzymaniu okazuje się, że się wkleiłem, więc taśma w ruch i wracamy na dół. Podmyta droga nie pozwala na przejazd bez wciągarki. Po przejeździe 2 aut zostaję po drugiej stronie i dopiero zblocze pozwala uniknąć boka.


Przyglądający się całej akcji Ukrainiec pyta, czy my na zamek - jak tak to nas poprowadzi. Jedziemy za kopcącym motocyklem - na oko brał tyle benzyny, co oleju- chłop pojechał w swoją stronę mówiąc, jak dalej a my tymczasem stanęliśmy przed rozlewiskiem. Na dziś było dosyć offroadu, więc decydujemy się na odwrót. Teraz pięknymi widokami zmierzamy do Kamieńca Podolskiego - w radiu słyszę "po asfalcie jeździmy 20 a między polami 50". Znajdujemy nasz pensjonat - lokalizacja w ścisłym centrum blisko wszystkiego, co powinno się zobaczyć.


Pokoje jeszcze niegotowe, więc pozostaje opuścić samochody i udać się na obiad. Po bardzo smacznym posiłku zwiedzamy zamek i na powrocie pojawia się decyzja "jedźmy amfibią".

Przejażdżka 45min odkrywa Kamieniec z jeszcze innej perspektywy

- wracamy do pokoi po drodze zahaczając o bar, gdzie oglądamy mecz.

W końcu odbieramy pokoje gościnne i po lekkim odświeżeniu ruszamy na dalsze zwiedzanie katedra św Piotra i Pawła , ruiny kościoła ormiańskiego, ratusz polski i z powrotem do baru. Bardzo komunikatywny kelner poleca nam już wcześniej poznaną dziką świnię tym razem z kością - niestety nie dla wszystkich starczyło, więc spróbowali steków wołowych oraz szaszłyków . Na podgładek zamówiliśmy sałatkę z sosem kefirowym - wyjątkowy smak przypadł grupie bez zastrzeżeń. Do posiłku wypijamy ukraińskie wino - w takich warunkach miło jest oglądać kolejny tego dnia mecz.
Najedzeni opuszczamy przyjazny lokal kierując się wprost do łóżka.
Dzień #4
Rano część ekipy pilnie zabrała się za przygotowanie śniadania wykorzystując zebrane wczoraj niby przypadkiem grzyby - jajecznica dodatkowo z sałem była nadzwyczajna. Pozostało ogarnąć kuchnię, by kolejne osoby mogły z niej skorzystać bez narzekania na poprzedników. Tradycyjnie już załogi w wozach i trza by się było zatankować - kierunek stacja benzynowa, chociaż większość używa oleju napędowego

. Tankujemy a koleś krzyczy że paliwo się leje. Faktycznie kąpie jak fix - mały atak serca ale jak później się okazuje to nadgorliwość pompowego, który zamiast wepchnąć pistolet, jak należy do wlewu ,umieścił go jedynie na jakiś 2cm i benzynę przepuścił otwór odpowietrzający. Po wątpliwej jakości przygodzie zmierzamy do fortecy Chocim - ludzi nie za dużo można porobić fotki i co ciekawe w twierdzy działa WiFi, więc czym prędzej wysyłamy zdjęcia do bliskich i do social media:-).
Zakupy pamiątek i droga nas wzywa. Po drodze widzimy resztki umocnień Okopów Św Trójcy jednak celem jest Jaskinia Kryształową. Podjeżdżamy obawiając się tłumu wycieczkowiczów lecz jak zwykle tłumu nie ma. Przy parkingu wdajemy się w rozmowę z Ukraińcem który na szybko opowiada, jak jest w środku jaskini i zaprasza do swojej knajpki na obiad. Po dość mozolnym podejściu ~15 min dochodzimy do kasy i uiszczeniu opłaty za wejście wchodzimy w górę. Wpierw sztucznie wydrążonym korytarzem przeciskamy do właściwej jaskini - to co widzimy trudno opisać a zdjęcia też nie oddają. Jaskinia jest tak inną od krasowych zwykle oglądanych , może klecka Jaskinia Niedźwiedzia jest porównywalna, chociaż moim zdaniem ta Kryształowa wygrywa urodą.


Teraz obiad bo ponad godzinnym spacerze w chłodzie wszyscy zgłodnieli. Wracamy do baru i posiłek jak się patrzy i zupa grzybowa, i barszcz i pierożki ruskie i na rosyjską modłę pelmeni i kotlet z kury wielkości talerza do tego kwas i jesteśmy znowu gotowi do drogi. Jedziemy w stronę Iwano-Frankowska, przez który przejeżdżamy w porze popołudniowego szczytu ale w końcu opuszczamy miasto – nagle 2.8 traci chłodzenie na jednym z pojazdów, awaria banalna spadał wąż od chłodnicy. Szybka naprawa i już bez niemiłych zdarzeń osiągały Dolinę, gdzie uzupełniamy zapasy jedzenia i picia, by dojechać na nocleg. Posiadłość w iście północnoamerykańskim stylu kolacja na ciepło - przepyszne gołąbki (tym razem bez ziemniaków

) i zajmujemy hol z kanapami i telewizorem w końcu jest Mundial.


Poszło trochę trunków i na dobicie jest bimber jagodowy lekko niebieskawy, więc żartów jest sporo.

Nocne niebo obłędne z widoczną Drogą Mleczną wprasowało się w głowę.
Dzień #5
Rano ta głowa mniej chętna do wystartowania, więc celebrujemy poranną kawę, niektórzy dosypiają, ale w końcu połoniny same się nie przejadą. Wpierw dziurawym asfaltem potem wioskowymi drogami wciąż w górę. Głazy jak małe telewizory nie ułatwiają podróży - auta dają radę aż wreszcie opuszczamy las, by naszym oczom ukazała się niepowtarzalna panorama Borżawy.

W takich chwilach pozostaje się tylko zatrzymać i spożyć posiłek. Jedziemy dalej, by na jednym z podjazdów dojść do przekonania.,że dalsza część trasy niekoniecznie musi być przejechana. Przez Wołowiec zdążamy na kolejny nocleg - ten w porównaniu z poprzednimi jest taki sobie - widać, że sporo sąsiadów ze Słowacji jest tu stałymi gośćmi. Po dniu pełnym widoków i walki czujemy zmęczenie i po krótkiej posiadówce ładujemy w łóżkach.
Dzień #6
Śniadanie wliczone w cenę noclegu jest i na tym zakończmy. Plan na dziś jest prosty wjechać na Runę i potem ja z pilotem do Polski a reszta teamu zostaje na Słowacji. To tradycyjnie już dziurawymi drogami osiągamy wieś Lipowiec, skąd po betonowych płytach bez przeszkód docieramy na szczyt.

Widoki znów odbierają dech - zjazd w dół i na granicę. W sklepie po ukraińskiej stronie wydajemy ostatnie hrywny. Granicą w miarę możliwości idzie, chociaż to znowu Słowaków należy wskazać jako tych wolniejszych. Chwilę po 22 jestem w domu.
Kolejne zdjęcia wkrótce
